facebook

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Banany w ciekłym azocie


Niedziela. 

Nie przepadam za tym dniem i to bynajmniej nie dlatego, że następuje po nim poniedziałek. O, nawet już nastąpił. Niedziela jest dziwna. Wszystko jest spowolnione. Autobusy zamiast pięciu minut spóźniają się dziesięć minut, pani w kasie przelicza grosiki dwa razy dłużej, a my... A my zawsze, gdy w niedzielę jest próba, jesteśmy jacyś poddenerwowani. Nie wiem czemu tak jest. Ot - niedziela i basta. Poza tym we mnie tkwi zakorzeniony głęboko etos niedzieli niepracującej. Tak mnie już wychowano. Zatem wkurza mnie gdy trzeba w niedzielę robić próby. Ale jak mus to mus. Nie, to nie jest tak, że mi się nie chce. Absolutnie.

"Okienkowy" gadżet pogodowy podaje, że na dworze jest w tej chwili -4 stopnie Celsjusza. Może to i prawda, ale wiatr wykańcza mnie totalnie. Nie ma wiatru - jest dobrze, jest wiatr - katorga. Pamiętam, jak ze dwa lata temu w zimie nagrywaliśmy z Milerem jakieś filmy na dworze. Było minus trzydzieści. Poważnie! A my cały boży dzień biegaliśmy z kamerą po wałach, po parkach i po ulicach. I nie zmarzliśmy. Bo nie było pieruńskiego wiatru, a śniegu po kostki. To była jazda. Nagrywanie filmów w zimie, gdy jest śnieg ma jedną podstawową zaletę - nie trzeba się martwić o światło, bo mamy darmowy rozpraszacz wszędzie dookoła. Kocham śnieg.

Kończąc ten wywód zimowy (a z pewnością nie był to ostatni taki w tym miejscu) krótka relacja na temat próby - przygotowujemy kolejne utwory. Idzie to jak krew z nosa, ale zmierza w dobrym kierunku. Właściwie naszą pracę można opisać takim wykresem: najpierw jesteśmy u szczytu sił - energia, zapał, potem krzywa stopniowo opada, niemalże do zera. Jest okres zastoju, a następnie nasz wykres gwałtownie szybuje poza skale. Po prostu przekracza się pewną granicę ogrania materiału, ogarnięcia samego siebie, a i zmęczenie też paradoksalnie mobilizuje, i nagle jest doskonale. I myślę, że jesteśmy obecnie w momencie gdy wykres szybuje do góry.

Poza tym jak to jest, że nie dzieje się kompletnie nic. Nic a nic. Posucha na całego. A znienacka zalewa nas tona różnych rzeczy, które trzeba jakoś pojąć? Być jednocześnie w trzech miejscach na raz i ogarniać za dziesięciu. Nie narzekam - to jest w porządku. Tylko zastanawia mnie własnie taka prawidłowość. Nazwę to syndromem pustej lodówki. Idziemy do niej, a tam tylko światło. Wracamy za jakiś czas i jest pełna... No może nie zawsze tak jest, ale chwilowo nie przychodzi mi do głowy inne, lepsze porównanie.

Jeszcze jedna nadprogramowa refleksja. Wreszcie wybraliśmy się z Gabi na ten Jarmark Bożonarodzeniowy. Nie wiem co jest w tym pasjonującego. Oprócz lodowych rzeźb, które stoją pod tym przebrzydłym stelażem metalowym imitującym nieudolnie choinkę, nie ma tam nic, a nic ciekawego. Może tu posłużę się kolejnym nietrafnym porównaniem, ale: nasz jarmarczek vs. Jarmark Dominikański w Gdańsku - 0:100. Owszem, tak wiem - gdańszczanie mają go w lecie, a my zimie, tam jest więcej barachła. Ale chciałem kupić nam grzańca. Dziesięć złotych za taki mały dzbanuszek/garnuszek (cholera wie co to...)?! Poszaleli? Wszędobylska pajda z mącznym smalcem pięć, czy tam sześć złotych?! Banan w czekoladzie - piętnaście? Ludzie... szaleństwo. Ja rozumiem - buda na jarmarku pod ratuszem kosztuje, ale bez przesady. Przepraszam, że piszę tu takie pierdoły, ale gdzieś muszę się wyżyć.

Tymczasem idę poczytać książkę, dogrzewając się farelką a następnie prosto w objęcia Morfeusza.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz